Capcom! Co ty wyprawiasz? Czyli Objawienie na PC
Po
wydaniu w 2009 roku, Resident Evil 5 został przyjęty przez
zapalonych fanów dużo chłodniej, niż sugerowałyby jego
afrykańskie klimaty. Stało się tak za sprawą dwóch, jakże
istotnych czynników. Pierwszym z nich było zerwanie ze staroszkolną
formą poprzedniczek, zapoczątkowane przez RE4. Widok znad ramienia,
multum broni oraz całkowite nastawienie na akcję zmieniło to, czym
seria zapisała się w kronikach survival horroru. Drugi to sam
projekt świata gry, czyli głównie słoneczna Afryka z małymi
wyjątkami, którym i tak brakowało ponurych cieni, wolniejszego
tempa sprzyjającego klimatycznej eksploracji i rozwiązywaniu
zagadek. W dużym skrócie: klapa.
Capcom zarzekał się, że z
kolejną odsłoną powróci do szlaków utartych przez legendarnego
RE4, który jakimś dziwnym cudem znalazł balans między początkową
trylogią Raccoon City a nowym podejściem do akcji i rewolucyjnych
pomysłów, co zapewniło mu niezliczone tytuły gry dekady.
Niestety. Tak jak przewidzieli wszyscy sceptycy RE6 był klapą
jeszcze większą. Nawet tak pobłażliwi fani jak ja byli szóstą
odsłoną mocno zniesmaczeni.
W takich okolicznościach,
cichaczem, na niszową (poza Japonią) konsolę przenośną Nintendo
3DS pojawia się Resident Evil Revelations.
I cały świat
wrzeszczy "Chcemy to na PC!" I dostaje. Nie byle
port.
Revelations to najlepsza nowa odsłona serii zaraz za
czwórką. Mimo tego, iż przeniesiona została z kieszonsolki,
sprawiła mi wiecej frajdy niż wszystkie dotychczasowe tytuły tej
podupadłej serii. Port, który otrzymaliśmy za pośrednictwem Steam
to nie byle podniesienie rozdzielczości, o nie! Głodni wrażeń
posiadacze "dużych" systemów mogą od teraz nacieszyć
oko wyszlifowanymi teksturami, gładkością poprawionych modeli,
usprawnionym cieniowaniem i oświetleniem, a i przeciwnicy
konsolowego sterowania mogą myszką postrzelać.
Gra, która ze
względu na swoje pochodzenie nie może konkurować graficznie z
nowoczesnymi tytułami, musi radzić sobie inaczej. I tu twórcy
wiedzieli co robią. Pierwsze minuty spędzone na pokładzie
dryfującego okrętu robią niesamowite wrażenie. Siekący po
bulajach deszcz, skrzypiace drewniane elementy wystroju co bardziej
luksusowych kajut, zgrzyty metalu z dalszych pokładów... Nastrój
jest gęsty. Głównie przez dźwięk i atmosferę pierwszego (tak,
pierwszego) Residenta. Dużo jej nie ma, ale to miły ukłon w stronę
najwierniejszych fanów.
Przygoda rozpoczyna się na pokładzie
okrętu Queen Zenobia i pokierujemy tutaj tandemem Jill i Parker, do
któych później dołaczy Chris, kilku dziwnych jegomości, jakaś
laska, ktoś tam zginie, ktoś się spotka z kimś po coś.... tak
naprawdę historie poszczególnych postaci są jak w Tekken
pretekstem do tego by dać sobie po pyskach z jakiejs tam osobistej
czy innej motywacji. Nie trzeba znać ich wcześniejszych losów,
upadku Umbrelli czy planów Weskera, by od razu z miejsca wgryźć
się w ta odsłonę. Nawiązania do poprzedniczek są może ze dwa i
to drobne. Jest to raczej seria poboczna, przystępna dla nawet
niedzielnych graczy, co dodatkowo przemawia za tym by chwycić ją,
gdy tylko nadarzy sie okazja i nie martwić o zerową znajomość
uniwersum.
Wszystkie te elementy robią fajne pierwsze wrażenie,
ale to system rozgrywki jest tu najważniejszy. Autorzy przygotowali
dla nas dużo dobrego. Pokierujemy naszymi bohaterami jak zwykle zza
ich pleców więc najważniejszym elementem jest rozwój broni. Poza
znajdowanymi coraz to lepszymi pistoletami, strzelbami, karabinami
dostajemy też możliwosc dostosowywania ich do własnego stylu gry.
Możemy montować części zmieniające wiele parametrów, od tak
oczywistych jak szybkostrzelność czy obrażenia, po bardziej
egzotyczne jak ogłuszające wrogów na dłużej czy automatycznie
przeładowujące broń. Zebranie wszystkiego zajmie nam długie
tygodnie.
Kampania zajmie nam jakieś 10 godzin. Podzielona jest
na epizody, z których każdy kończy się zawieszeniem akcji i
przeskokiem w inne miejsce, co nie pozwala zbytnio oderwać sie od
ekranu. Trochę podobny zabieg co w Alan Wake ale ten przemówił do
mnie o wiele bardziej. Gdy juz uporamy się z kampanią na
podstawowych poziomach trudności, pozostanie nam najbardziej
masochistyczny i według mnie najlepszy poziom Inferno. To nowosć w
tej wersji gry. Decydując się na niego trzeba wiedzieć, że
amunicję znajdziemy tylko w truchłach wrogów, którzy teraz
pojawiaja się w losowej liczbie w losowych miejscach i mogą zabić
jednym ciosem.
Gdy uporamy się już z kampanią staje przed nami
bonusowa zabawa w Raid Mode. Polega on na tym, że samotnie lub z
partnerem eksplorujemy konkretne fragmenty lokacji. Zdobywamy poziomy
zwiększajace możliwosci naszych bohaterów, odblokowujemy nowych,
kupujemy niezliczoną broń i ulepszenia z pokaźnego arsenału. Po
każdym etapie jesteśmy oceniani i dostajemy Punkty, za które
możemy zrobić kolejne zakupy. Punktów zawsze jest za mało,
wrogowie coraz silniejsi, a doprowadzenie naszej postaci do 50
poziomu pochłonie nam sporą część wolnego czasu. Tym bardziej,
że tryb ten to klasyczny przykład "jeszcze tylko jedna
partyjka i idę spać".
Są też minusy. Dwa rzuciły mi się
w oczy i długo nie dawały spokoju. RE:R obsługuje współprace dla
dwóch graczy w Raid Mode. W kampanii zaś nie. Chociaż 90% gry mamy
partnera u boku jesteśmy zdani, z niejasnych przyczyn, na łaskę
tępego SI. Nie zrozumiem tej decyzji chyba nigdy. Drugi minus to
muzyka podczas akcji. Może i się czepiam, ale kiedy wali nas po
uszach szybka bitewna muzyka, a na ekranie nic nie widzimy to wiemy,
że jeszcze gdzieś jakiś wróg dycha. Psuje to dla mnie cały
element zaskoczenia. Rezygnacja z takiej muzyki wyszłaby na zdrowie
atmosferze i podbiła niepewność i zaszczucie.
Mamy więc do
czynienia z produkcją bardzo równą, z wyważonym tempem, tonami
zawartości dodatkowej i to wszystko w przystępnej cenie. Pomimo
kilku niejasnych decyzji projektowych (wspomniany co-op i udawana
filmowość) każdy lubiący bioterroryzm i duży kaliber broni
powinien po Revelations sięgnąć. Niezależnie czy śledzi tą sage
czy nie. Bo to porządna gra, dajaca nadzieję na lepszą przyszłośc
tej serii.
Rzekłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz